Jaka jest Pana ulubiona scenka?
To nie jest tak, że ja mam ulubioną scenkę. To jest raczej tak, że najbardziej się lubi tą scenkę, która danego dnia najlepiej była odebrana przez widownię. Tak to jest – przyjemność z grania jest wtedy największa, jeżeli czujemy porozumienie i wszystko się fajnie układa. Oczywiście są scenki, które się bardziej lubi grać lub mniej, ale nie ma takiej jednej, że to właśnie ta jest tą najlepszą.
Wszyscy znamy Pana z roli kabaretowo-komediowej. Czy myślał Pan o występie w innej kategorii? Jeśli tak to w jakiej?
Na początku mojego życia pantomimicznego, przez kilka pierwszych lat nie zagrałem nic komediowego. Robiłem pantomimę dramatyczną i zespołową. W ogóle kiedy myślałem, że będę mimem, a tak myślałem od czternastego roku życia, to myślałem, że będę mimem dramatycznym i będę grał w zespole pantomim. Okazało się, że jestem komikiem i gram solo. Więc można powiedzieć, że dużo się zmieniło, ale pantomima pozostała. Mogę powiedzieć, że w obecnym czasie ja już kompletnie nie myślę żeby powrócić do dramatu. Ponieważ ileś tam lat mam doświadczenia na scenie, to raczej poszerza mi się coraz bardziej działka edukacyjna. Coraz więcej prowadzę zajęć, warsztatów teatralnych z ruchu scenicznego oraz szkoleń z mowy ciała.
Ciężko jest się napracować na tak wspaniałą reakcję publiczności?
No spocić się trzeba. Pantomima jest trochę jak sport, czyli koszulkę potem można wykręcać. Dlatego jest taka przerwa, bo ja muszę przestać się pocić po części pierwszej, zdążyć się przebrać w jakieś przyzwoite ubranie i dopiero wyjść do Państwa.
Co Pana rozprasza podczas występu?
Wtedy, kiedy jest jakiś problem. Np. dzisiaj miałem taki mały problem, że jak zgasło światło to za kulisą nie widziałem nic, a miałem wyjąć niską kurtynkę i przez dłuższy czas Państwo mnie nie widzieli na scenie, ponieważ ja wtedy szukałem, gdzie ta kurtynka może być. Takie rzeczy najbardziej rozpraszają, kiedy coś jest nieprzewidzianego. Pewnego razu gram scenkę „Wizyta u szefa” i tam jest taki moment, że pies mnie wyciąga po podłodze. Oczywiście to ja się sam wyciągam po podłodze, ale wrażenie dla widzów jest takie, że jakiś pies za kurtyną chwycił mnie za nogi i ciągnie. Gram na takiej scenie i ktoś po poprzednim spektaklu nie dobił gwoździa w podłodze. Jak mnie pies szarpnął to wstałem i koszulka była roztargana. I wtedy gra się dziwnie. To są takie momenty, które są rozpraszające.
Dlaczego został Pan mimem i czy ma Pan jakiegoś mentora?
Zostałem mimem prawdopodobnie dlatego, że Bóg tak chciał. Bo to było tak – jak miałem dwanaście lat to zobaczyłem fragment pantomimy w telewizji. Kilkusekundowy – nie wiem ile to trwało, ale bardzo krótko (…). I ja wtedy jako dwunastoletni chłopak poprostu zamarłem i pomyślałem, że ja bym chciał tak umieć. Niestety to był amerykański film, ja żyłem w socjalistycznej Polsce – gdzie się tego uczyć? No więc pogodziłem się z tym, że należy o tym zapomnieć. Dwa lata później mój starszy brat powiedział mi, że jego szkoła (liceum) idzie na spektakl pantomimy. Więc ja nielegalnie dołączyłem się do kolumny licealistów i wszedłem na spektakl. Nic nie zrozumiałem, strasznie mi się podobało. Po spektaklu usłyszałem w głośnikach głos – „osoby zainteresowane pracą w zespole proszę zostać na widowni. Więc ja zostałem na widowni i zostałem najmłodszym członkiem teatru pantomimy. Od pierwszych chwil jak byłem w pantomimie twierdziłem, że będę mimem. Oczywiście nikt tego nie traktował poważnie poza mną. Rodzice byli pewni, że mi przejdzie. W późniejszym wieku, koledzy mieli dla mnie dużo fajnych pomysłów na życie – „otwórz jarzynowy”. Dużo było różnych pomysłów, a ja wierzyłem, że z pantomimą się uda. To nie była łatwa droga – jak zacząłem pantomima w Polsce, to właśnie jest problem taki, że nie było takiej tradycji pojedynczego mima grającego komedie (…) ja żeby sie gdzieś dostać na festiwal, musiałem dowiedzieć się, że taki festiwal jest i nie w internecie bo go nie było. Więc musiałem pojechać do ministerstwa, dostać jakiś wykaz imprez kulturalnych na cały rok, potem dzwonić, zastać tam jakąś Panią sekretarkę, ta Pani sekretarka musiała połączyć z dyrektorem, który akurat miał ochotę rozmawiać i najczęściej rozmowa była taka: „czyli co – Pan jest sam? Na czarno? A na scenie? Pusto? I światło białe? A jakiś rekwizyt? Nie, rekwizytów nie? I to godzinę trwa? Wie Pan co? To my do Pana oddzwonimy.” – tak było najczęściej i oczywiście tych zwrotnych telefonów nie było. Tak to trwało trzy lata. Ja wtedy żyłem głównie z występów dla szkół – czyli zarabiałem grosze, ale miałem chociaż z czego żyć. Po trzech latach zdarzył się taki „przypadek” – zgłosiłem się na Festiwal Biesiady, Humoru i Satyry. Nic o tym festiwalu nie wiedziałem. Pani powiedziała: „dobrze, to my przyślemy Panu kartę zgłoszenia, którą proszę wypełnić i odesłać”. No i czekam, nie przyszła, dzwonię: „aaa zapomniałam, już wysyłam” – i tak trzy razy. Za trzecim razem dzwonię do Pani i mówię: „Wie Pani co? Bo ja czekam na tą kartę zgłoszeniową”. Pani na to: „Oj rzeczywiście zapomniałam”. Ja mówię: „A kiedy się zaczyna ten festiwal?” Na to Pani: „Już trwa”. Ja mówię: „To bardzo dziękuję za pomoc w dostaniu się na festiwal”. No i Pani poczuła nagle wyrzuty sumienia i mówi do mnie tak: „Wie Pan co? Jeden zespół ma nie dojechać – może Pan zagrać jutro?” Mówię: „Mogę” Na to Pani: „To jutro o szesnastej Pan gra” I ja w samochód – w całą noc przejechałem na drugą stronę Polski. Zagrałem program i wygrałem ten festiwal. A dlaczego go wygrałem? Ponieważ ja już wcześniej, od trzech lat występowałem. Cały czas grałem dla szkół, starałem się jak najlepiej (…) Później zaprosili mnie na „Pakę” w Krakowie – wygrałem. Zaprosili mnie na „Mazurskie Lato Kabaretowe” – wygrałem i okazało się, że w jednym sezonie wygrałem wszystkie imprezy. Tak więc tak to się zaczęło.
Jeśli chodzi o mentora to powiem tak – kiedy zająłem się pantomimą w teatrze amatorskim, nauczyłem się tego, co tam się można było nauczyć i poszukiwałem jakichś dalszych rzeczy, co jeszcze można się nauczyć. Ponieważ wtedy było trudno o jakiekolwiek materiały, więc ja czytałem książki. Nawet zacząłem się uczyć francuskiego, po to, żeby czytać pewne książki po francusku, ponieważ nie były przetłumaczone na język polski. Tym sposobem zacząłem się uczyć pantomimy – czytając i wyobrażając sobie jak to może wyglądać. Kiedy pierwszy raz w końcu na żywo zobaczyłem mimów, takich francuskich i jak to wszystko wygląda, to byłem rozczarowany, ponieważ ja sobie to wyobrażałem inaczej. Kiedy to zobaczyłem, to stwierdziłem „Nie – idę własną drogą. Nie będę naśladowcą tych ludzi, nie będę się starał do nich upodobnić, tylko będę szedł własnym torem”. Tak jest do dziś. Jak się spotykam z mimami, którzy wyznają troszkę inne zasady ruchu w komedii niż ja, to oni mówią: „A wie Pan co? Pan to nie do końca, bo tu to powinno być inaczej”. A ja z kolei mam takie zdanie, że gdybym ja zastosował się do tego co ten Pan mówi, to byłbym o połowę mniej śmieszny. Dlatego nie stosuję się do tego co ten Pan mówi, natomiast moja konkurencja się stosuje – i to jest właśnie ten „problem”.
Artysta zakończył występ życzeniami walentynkowymi dla wszystkich zakochanych. Publiczność odpłaciła się szczerymi oklaskami.
Arkadiusz Piechota
publ. /j/